niedziela, 30 grudnia 2007

Na 2008

życzenia najlepszego


ode mnie

od Waldemara Frąckiewicza od Beate Cegielskiej (Galeria Image, Aarhus) - z otwarcia festiwalu Lianzhou

od Krzysztofa Candrowicza (Fotofestiwal, Łódź)

od Konrada Kuzyszyna

od Charlote Gohs (FotoFluss, A)

od Jiří Šiguta (CZ)

od Sławoja Dubiela

od Izy Wojciechowskiej (Green Gallery)

od Lecha Szymanowskiego

od Illésa Barny (Budapeszt)

od Janusza Nowackiego

od Andrzeja Jerzego Lecha

od Tomka Ferenca

od Illi Pavlova (Charków)


od Jaroslava Malika (Ostrava)

od Uladzimira Parfianoka (Mińsk)

Galeria po polsku

W poznańskim wydaniu „Gazety Wyborczej” (28.12.2007) przeczytałem o planach wyburzenia Galerii MM i ogłoszeniu konkursu na projekt nowego budynku, który miałby stanąć na jej miejscu. Pierwsza reakcja to zdziwienie - galeria MM istnieje zaledwie od dwóch lat (o ile mnie pamięć nie myli), ale po kilku zdaniach artykułu okazało się, że chodzi o galerię handlową, a nie tą z ulicy Piekary, gdzie pokazuje się fotografię - ostatnio okropnego Andrzeja Dragana...
Polska jest specyficznym krajem, pełnym idiotyzmów, coraz trudniej zrozumiałym dla „rdzennych” jego mieszkańcom. Wysiadając np. z pociągu w Krakowie trafiamy wprost do Galerii Krakowskiej - giganta, na oko podobnego wielkością do poznańskiego Starego Browaru, a chyba jeszcze większego. Nawet w naszej prowincjonalnej Wrześni mieliśmy do niedawna galerię na ul. Laskowskiego (świeczki, bibeloty, kadzidełka), więc nawet waląc do miasta z siatką na zakupy odwiedzamy przybytki specyficznie rozumianej kultury, która przeniosła się do centrów handlowych i przerzuciła na konsumowanie rzeczy ładnych, a najlepiej markowych.
Czy chodzi pan do galerii? Co tydzień, proszę pana...

sobota, 29 grudnia 2007

Jeszcze słowo do roku 1969

Po napisaniu poprzedniego posta umyłem samochód, zamarynowałem 1,2 kg schabu na jutrzejszy obiad (pieczeń z boczkiem wędzonym i pieczonymi ziemniakami w mundurkach), po czy w ramach zasłużonego oddechu nalałem sobie szklankę szkockiego VAT-a 69 (przed świętami w Auchan w Poznaniu żenili to po 29,90 zł za zerosiedem litra) i tak przygotowany usiadłem w fotelu i z słuchawkami na uszach włożyłem do odtwarzacza CD z zapisem Concerto for cello and orchestra Witolda Lutosławskiego w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Antoniego Wita. Na wiolonczeli grał Andrzej Bauer. Muzyka Lutosławskiego zawsze sprawia, że czuję się mały, a słowo pokora nabiera właściwego wydźwięku. To dobra terapia dla każdego, komu do głowy przyjdzie myśl, że już coś osiągnął...
Nie ma chyba bardziej przejmującego i niepokojącego utworu, jak ten koncert wiolonczelowy, szczególnie w jego ostatniej fazie. I choć trwa to zaledwie 23 minut i 36 sekund, to dawka emocji jest zdecydowanie wystarczająca. Słychać nie tylko przeciąganie palców po strunach, ale też sposób oddechu wiolonczelisty. Tak przynajmniej mi się wydaje. Zawsze gra na instrumentach smyczkowych kojarzyła mi się w jakiś sposób z fotografią - tu nie ma progów, więc skala tonalna bez wyraźnych przejść (jak w tradycyjnej fotografii czarno-białej, bo cyfrowa technika wprowadza już bardzo wąskie jej ograniczenia, podobnie jak np. gitara poprzez progi na gryfie - nie daje nic pomiędzy) daje niemal nieskończoną ilość kombinacji. Bo czy skrzypek zawsze trafia dokładnie w to samo miejsce grając ten sam dźwięk? Ciekawym trafem okazało się, że właśnie ten utwór został napisany w latach 1969-1970, czyli dokładnie wtedy, gdy na rynek weszła opisywana w poprzednim poście książka. Przypadkowe zderzenie, całkowicie - a może i nie?

Świąteczne porządki?

Porządki na półce, jak porządkowanie w ogóle, to sprawa męcząca i niezmiernie nudna. Z tego też powodu sprzątanie nie należy do moich ulubionych form spędzania czasu, wolnego. Niemniej przywracanie jakiegoś tam ładu w księgozbiorze ma jedną zasadniczą zaletę - można bowiem wyłuskać całkiem ciekawe i zaskakujące pozycje. I mnie się udało kilka dni temu, gdyż odnalazłem niewielkich rozmiarów album o dość ciekawych rozwiązaniach graficznych autorstwa Krzysztofa Dobrowolskiego. Chciałoby się krzyczeć wydało w maju 1969 roku w nakładzie 13.750 egzemplarzy Wydawnictwo Harcerskie z Warszawy, wydawca m.in. komiksów o Tytusie, Romku i Atomku. Ale odnaleziona przeze mnie pozycja jest zdecydowanie bardziej poważana i w swej wymowie ma dokopać Stanom Zjednoczonym, odpowiedzialnym za wojnę w Wietnamie. Konflikt militarny pomiędzy proklamowaną w 1945 przez Ho chi Minha (nawiasem mówiąc patrona Technikum Geodezyjno-Drogowego w Poznaniu, do którego uczęszczałem) Demokratyczną Republiką Wietnamu, wspieraną przez ZSRR i Chiny a Stanami Zjednoczonymi i kilkoma ich sojusznikami trwał od 1957, aż do 1975 roku, ale kulminacyjnymi okazały się być dwa momenty. Pierwszy to operacja Rolling Thunder, w której Amerykanie używali samolotów F-4 Phantom (na wyklejce albumu wykorzystano fotografię formacji samolotów F-105 Thunderchief, także używanych w tej operacji), bombowców B-52, a podczas nalotów dywanowych słynnego napalmu i substancji toksycznej Agent Orange. Ale to ofensywa Ten z 1968 roku okazała się przesądzająca o losach wojny i choć Vietcong, mimo wsparcia i zaopatrzenia w samoloty MIG-17, MIG-21 i czołgi T-55 nie odniósł militarnego zwycięstwa, to zdobył przewagę psychologiczną - opinia publiczna w USA zobaczyła, że prognozy i relacje z dotychczasowego przebiegu inwazji były zbyt optymistyczne i zafałszowane.
Sprawa Wietnamu była głośna przede wszystkim jednak ze względu na zbrodnie popełniane na ludności cywilnej, zwłaszcza na dzieciach i kobietach, jak choćby masakra we wsi My Lai.
Relacje prasowa, fragmenty opowieści świadków i poezja dedykowana wydarzeniom tej wojny wzbogaca fotografie zamieszczone w książce, a pochodzące (według danych ze stopki redakcyjnej) z archiwów Ambasady DRW w Polsce, Przedstawicielstwa Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego w Polsce, CAF czy Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie. Część fotografii to ewidentne montaże, w innych wykorzystuje się kontrast pomiędzy obrazem negatywowym i pozytywowym, czasem reprodukcje w czerwonej barwie (ten kolor zawsze kojarzony bywa z dramatycznymi wydarzeniami, przestępstwem i przemocą), albo też na czarnym tle, a zgrafizowanie obrazów, by podkreślić (dosłownie) psychiczne cierpienie. Oczywisty propagandowy wydźwięk mają też zestawienia fotografii dzieci w okopach i na tle ruin ze zdjęciami ich codziennego życia, jak nauka w szkole czy zwykła zabawa.
„Amerykanie, Amerykanie! Powiadam wam: na usprawiedliwienie trzeba będzie czegoś więcej niż łez, a wyście przebrali miarę wszystkiego, nawet nieszczęścia.” - Jean Marcenac, Południe nad Oklahomą (fragment), tłum. Julian Rogoziński.


Wszystkie reprodukcje i cytaty pochodzą z książki Chciałoby się krzyczeć, Wydawnictwo Harcerskie, Warszawa, 1969

niedziela, 16 grudnia 2007

Kompleks wrzesiński

Z punktu widzenia Wrześni świat wciąż wydaje się być niemożliwy do ogarnięcia: jest wielki i odległy, a co gorsza również niedostępny. Chodzi oczywiście o ten wielki świat: poznański, krakowski, o warszawskim już nie wspominając - gdzie człowiek żyje zupełnie innym tempem i na zupełnie innych zasadach. Podobno...
Już samo to powoduje, że ludzie z równoległego świata są dla wrześnian namiastką lepszego i nie można dla nich stosować tej samej miary. Wiadomo przecież, że autor z Warszawy, to autor lepszy niż twórca z Wrześni.
I właśnie otwarła się kolejna wystawa w Muzeum Regionalnym we Wrześni. Tym razem Kameralno Tomasza Siwińskiego - malarstwo i rysunek, jak głosi zaproszenie, które w żaden sposób nie jest w stanie przekonać do odwiedzin wystawy, choć pewnie i tak to uczynię z czystej ciekawości. Nie twierdzę tu, że to zła czy dobra wystawa. Nie podejmę się przecież oceny bez zapoznania się z prezentowaną na niej twórczością, choć zamieszczona na zaproszeniu grafika robi wrażenie miałkości podejmowanych tematów - raczej zabawy samą techniką, a te zupełnie mnie nie bawią. Sztuka nie może przecież sprowadzać się do prostych zabiegów estetycznych, podobnie jak poezja to nie opis kropel rosy na trawie. To, że coś jest „ładne” czy skomplikowane (w procesie powstawania), nie oznacza od razu, że sztuką jest.
Uderzyło mnie coś innego, czego nie spotykam na informacjach o innych wystawach z tego lepszego świata. Otóż na zaproszeniu, pod nazwiskiem autora, w nawiasie napisano „Prof. ASP w Poznaniu”. By nikt nie miał wątpliwości, że obcuje z prawdziwą sztuką...

sobota, 15 grudnia 2007

10 projektów z 400

Ponad 400 projektów zostało zgłoszonych do programu otwartego łódzkiego FotoFestiwalu, który rozpocznie się w maju 2008. Wczoraj trójka recenzentów (Adam Mazur z CSW „Zamek Ujazdowski” w Warszawie, Krzysztof Candrowicz - dyrektor festiwalu i ja, prowincjusz) zdołała się uporać z kłopotliwym zadaniem wyłuskania z tej masy zaledwie 10 najlepszych propozycji, które zostaną pokazane w przestrzeniach Fundacji Edukacji Wizualnej. Poziom nadesłanych zestawów okazał się zdecydowanie wyższy od tego z poprzedniej edycji, co podkreślili jednogłośnie oceniający. Dominowały zgłoszenia z Europy, ale sporo prac nadesłano z USA, a byli też reprezentacji takich krajów jak Chiny, Singapur, Australia, Syria czy Brazylia.
Nie było tym razem wielu tworzących duetów, za to pojawiły się gotowe projekty kuratorskie, będące w zasadzie już przygotowanymi wystawami zbiorowymi. Pewnym novum okazał się powrót „tradycyjnego” tematu, jakim jest pejzaż (nadesłano kilka niezłych krajobrazowych zestawów), oraz tematyka „zwierzęca”, reprezentowana jeszcze liczniej. Niestety coraz silniej uwidacznia się problem zagubienia indywidualności - cała masa twórców, szczególnie młodego pokolenia, wybiera stylistykę dobrze już sprawdzoną w realiach obiegu galeryjnego i obrotu rynkowego. Stąd cała masa rzeczy osadzonych we współczesnej estetyce, pełniej koloru, nawiązującej do fotografii amatorskiej, dotykających problemów w sposób powierzchowny i często mało czytelny. Inni jeszcze zapożyczają nie tylko technikę, ale wręcz sposób postrzegania rzeczywistości od swoich „wzorców” - i tak otrzymujemy kolejne wcielenia Ackermana, Petersena czy Pospěcha, a prace wywołują wrażenie zadanych tematów realizowanych w szkołach czy w trakcie warsztatów. Ciągle też nie ustępuje fascynacja fotograficznych filozofii w stylu „lomografii” czy aparatu Holga... i plaga ta dotyka wszystkich szerokości geograficznych.
Nie mniej wybrane projekty do programu otwartego zdecydowanie odcinają się od powyższych (zgubnych) tendencji i jako całość powinny budować interesujący obraz współczesnej młodej fotografii, która wciąż jest zjawiskiem bardzo różnorodnym, a pewne stylistyki wywodzą się z tradycji poszczególnych krajów. I to daje się dostrzec.


Więcej informacji niebawem na stronie http://www.fotofestiwal.com/


Ponad 400 aplikacji...

...i trzech recenzentów: K.Candrowicz, A. Mazur i ja

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Światła fary (wrzesińskiej)

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Światła fary, 2007

Pół godziny temu rozpoczął się druk niedużego tomu Światła fary, produktu zdecydowanie lokalnego, zawierającego ok. 40 fotografii wykonanych w tym roku we wnętrzach kościoła farnego. Rzecz może nie jest szczególnie istotnym dziełem, ale wyrosła z przekonania o konieczności dokumentowania współczesnego obrazu naszego miasta i rozpoczyna, równolegle z tomem o parku Piłsudskiego autorstwa Waldka Śliwczyńskiego, serię Album wrzesiński, która w założeniu składać się będzie z niewielkich wydawnictw poświęconych kolejnym tematom i miejscom. Póki co: wstęp (w wersji polskiej i angielskiej) Krzysztofa Grzechowiaka, format 20x23 cm, objętość 52 strony, nakład 500 sztuk.

A tak to powstaje (mniej więcej):


niedziela, 9 grudnia 2007

Lata walki Sasnala



Wczorajsza wizyta w „Zachęcie”, gdzie obecnie prezentowana jest wystawa Lata Walki Wilhelma Sasnala (27.11.2007–02.03.2008), po raz kolejny uświadomiła mi fakt, że młoda polska fotografia (poza nielicznymi przypadkami) wciąż boryka się ze sporymi problemami w opisie naszej współczesnej rzeczywistości. Malarstwo wydaje się tu być o kilka kroków do przodu. Podczas gdy fotografowie oddają się zabawom w „lomografię”, wydumanym inscenizacjom, odkrywaniu możliwości programu photoshop CS2 czy magii wykrzywionych obrazów z kamery otworkowej, malarze spokojnie wchodzą w naszą mentalność, ukazują uwikłanie w obecne problemy i systemy manipulacji czy uświadamiają nam to, w jak bardzo zmienia się nasze postrzeganie rzeczywistości i nasz stosunek do niej. A wydawało by się, że to właśnie fotografia, jako mechaniczne medium rejestracji, powinno być predysponowane do jej interpretacji...
Wystawę oglądałem starając się odrzucić całą wiedzę o rynkowych sukcesach Sasnala, który w ubiegłym roku otrzymał najbardziej prestiżową europejską nagrodą artystyczną The Vincent Award, a jego Samoloty (2001) zostały niedawno sprzedane w Christie's za 396 tys. dolarów, co jest najwyższą kwotą za współczesny polski obraz. To zapewne jeden z powodów, dla których ludzie masowo odwiedzają tę wystawę - przy okazji warto podłsuchać opinie publiczności, zazwyczaj pełne rozczarowania i niezrozumienia.
Przyznam że starałem się. Moje zrozumienie dla takiego malarstwa bierze się po części nie tylko stąd, że należymy do tego samego rocznika (1972), choć zapewne ma to znaczenie, bo (jak przypuszczam) wyrastaliśmy w podobnym klimacie i w podobnym otoczeniu (muzyka, filmy, czasy). Jednak najważniejsza okazuje się być stylistyka obrazów Sasnala, choć na wystawie, gdzie pokazano 40 obrazów z okresu ostatnich kilku lat, jest ona bardzo zróżnicowana. Siłą rzeczy najciekawsze dla mnie są te obrazy, które przypisane zostały rzeczywistości i utrzymane zostały w „fotograficznej” stylistyce, czy wręcz powstały na podstawie fotografii, jak choćby obrazy z serii Metinides (inspiracją były zdjęcia meksykańskiego fotografa Enrique Metinidesa, który dokumentował wypadki) czy seria Mościce, przedstawiające zakłady azotowe w Tarnowie-Mościcach (na podstawie zdjęć z książki o Mościcach). Jest też jeden, szczególnie mi bliski obraz ukazujący wnętrze mieszkanie w willi na warszawskiej Ochocie, wybudowanej pod koniec lat 40. Ale to już wynik mojej słabości do pustych wnętrz i nagromadzonych w nich historii...

Wilhelm Sasnal, Bez tytułu (1948), 2005, olej na płótnie 55x70 cm

Poniżej pozwoliłem sobie zamieścić kilka ze 105 komentarzy, jakie ukazały się na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” pod tekstem Płonące bałwany Wilhelma Sasnala autorstwa Doroty Jareckiej (GW, 28.11.2007). Pisownia oryginalna.

Ogladalem. To sa wyjatkowe GNIOTY! Boze, jak latwo mozna ludzi oglupic!

Jakieś zdolności plastyczne to Krasnal niewątpliwie ma, co już jest rzadkością i wielkim atutem na tle tzw. „sztuki” współczesnej. Widać że chciałby zostać drugim Hasiorem i jest na dobrej drodze. A czy mu się uda? To już nie zależy od talentu ale od mody, gustów i guścików oraz łaski pańskiej co na pstrym koniu jeżdzi.

Cieszę się, jeżeli już za życia artysta sprzedaje obrazy. Ja jestem zwyczajnym odbiorcą sztuki. Albo coś mi się podoba, albo nie! W moim odbiorze estetycznym dzieła pana Sasnala są okropne!!! Za darmo nie chciałabym ich mieć w domu na ścianie!

Co to za jeden ten cały Krasnal? I po co tyle szumu wokół niego?

Ktoś powiedział ,że geniusz tkwi w prostocie - a to co robią „sasnale”,to jest zwykły bełkot, który opiewa jedynie świat tzw. sztuki, okupowany przez paranoików-którym-się-za-dużo-wydaje, mających wreszcie swój własny świat i przekonujących siebie nawzajem, że są wyjątkowi do kwadratu, podczass gdy są co najwyżej żałośni i komiczni.

Nie wiem ,jak można być tak bezkrytycznym, by kierować się ślepą zupełnie modą. Sasnal to gnioty, z najniższej półki.

... sztuka zdechła. A Sasnal to kolejny nudny przykład, jak podrzędną prostytutką „artysta” być musi, co by go docenili. Sasnal maluje jak wyjątkowo mierny absolwent gimnazjum zdający egzamin praktyczny do liceum plastycznego. Cóż za śmierć sztuce niegodną zadano.

Gratuluje!!! Malarstwo!!!

środa, 5 grudnia 2007

niedziela, 2 grudnia 2007

Mikuszewo 2001-2007

Mikuszewo leży na skrzyżowaniu czterech dróg: z Czeszewa, Nowej Wsi, Miłosławia i Pyzdr. Mieszka tu pewnie nie więcej niż 300 osób i może trzy razy tyle gęsi, które wypasane na polu (przy drodze do Nowej Wsi) wyglądają z daleka jak ruchomy jęzor lodu. Z lodem mają tylko tyle wspólnego, że plejstocen zakończył się tutaj jakieś 12 tysięcy lat temu. Po ustąpieniu lądolodu czas zdaje się wciąż płynąć tym samym tempem, ledwie zauważalnym. By to dostrzec lepiej, trzeba się wybrać się 5 km na południe, gdzie już wyraźnie płynie Warta, a w dni powszednie (w niedziele tylko do 14.00) także prom.
Czas najwyraźniej ominął także kwestię wiary – kościół nie został tu nigdy dokończony. Postawiono co prawda mury z czerwonej cegły, a nawet przywieziono betonowego Chrystusa, który teraz leży w wysokiej trawie, obok południowej ściany „kościoła”. Życiem tętni za to mała knajpa na skrzyżowaniu – wewnątrz jest coś w rodzaju małej sceny (czyżby kiedyś miały tu miejsce występy?), a w barze sprzedawane jest piwo z kija i butelkowe, w „bączkach”, takich małych pękatych flaszkach, jak kiedyś np. Special. Bączki mają tę zaletę, że zanim płyn zdąży się ogrzać, to już go nie ma. Poza tym zawsze można wypić osiem czy dziesięć piw – a to brzmi zdecydowanie lepiej niż pięć razy zeropięć litra.

Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001

W 2001 zrobiłem tu dwie fotografie w starej, na pierwszy rzut oka całkowicie opuszczonej chacie, do której przylegały dwa budynki gospodarcze. W rzeczywistości opuszczona była w 90 procentach. Wraz z Benkiem, ówczesnym szefem polsko-niemieckiego domu spotkań w Mikuszewie, wybraliśmy się sprawdzić stan zdrowia właściciela. Wcześniej bowiem ktoś przyniósł informację, że mieszka tam samotny mężczyzna, którego od wielu dni we wsi nie widziano. Zakupiliśmy zatem chleb, jakiś sok, grejpfruta i kilka cytryn. Staliśmy z tymi cytrynami przed chatą dobrych kilka minut i nic. Po czwartej próbie nawiązania kontaktu otworzyło się okno, ale nie chaty, tylko połączonej z nią stodoły - wejście do domu prowadziło właśnie przez zabudowania gospodarcze. Człowiek miał co prawda prąd i telefon (w razie nagłego wypadku), do tego stary czarno-biały telewizor (nie wiem czy działający), za to zajmował tylko jedną izbę bez bieżącej wody – przerobioną odpowiednio kuchnię. Z rzeczy przyniesionych przez nas przyjął tylko chleb. Reszta wydała mu się obca, szczególnie grejpfrut i sok w kartonie: „Do picia to ja mam Panie wodę, o tu, w wiadrze”. Pokazał nam koszmarnie opuchniętą prawą nogę – gdzieś na wysokości koski zaczynała się bulwa sięgająca do kolana. Dzwonił z tego telefonu (w razie nagłego wypadku), ale bez skutku, bo ośrodek zdrowia kazał mu się doczłapać o własnych siłach. A tych wystarczało ledwo na to, by zwlec się z łóżka-legowiska, rozkopanego pod własnoręcznie namalowaną makatką z czerwonym kapturkiem. Całość w szarych odcieniach. Na drugi dzień samochód z domu spotkań odstawił właściciela podupadłego gospodarstwa do ośrodka zdrowia, gdzie został od razu zatrzymany i skierowany dalej. Nie trudno było wywnioskować, że coś nie gra z tą nogą...

Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001

Dziś przejeżdżałem obok tej samej chaty. Jest całkiem pusta, ma powybijane szyby w oknach i nieco zdewastowane wnętrze – nie cierpię ludzi, którzy bezmyślnie niszczą opuszczone budynki. Na oknie wciąż jeszcze stoją sztuczne tulipany i buteleczki po lekarstwach. Teraz będę szukać wolnego czasu, by wrócić do tego domu po kolejną fotografię, po kolejny fragment historii. Trochę też już mojej.

czwartek, 29 listopada 2007

A2

Czynny odcinek autostrady A2 ciągnie się od Nowego Tomyśla do Strykowa na długości 252 kilometrów. To stan na dzień dzisiejszy, niezbyt spektakularny. W planach ma jednak połączyć Słubice z przejściem granicznym Kukuryki-Kozłowicze, wschód i zachód, dwie odmienne mentalności. Budowę zaczęto od samego niemal środka, w dwóch kierunkach...
Historia tej trasy jest za to nieco bogatsza. Już w latach 30. ubiegłego wieku Niemcy umieścili tą trasę w swych planach budowy sieci autostrad. Odcinek Berlin-Poznań miał nosić nazwę Reichsautobahn (RAB) 8, ale powstał tylko fragment do Frankfurtu n. Odrą, dziś funkcjonujący jako A12. Gdy Poznań stał się częścią Rzeszy w 1939 rozpoczęły się prace (głównie ziemne) nad kolejnym odcinkiem, ale trwały zaledwie do 1942. Niemcy musiały przenieść cały wysiłek gospodarczy na działania wojenne i o drodze przestano myśleć.
Idea połączeniu granic pojawiła się znów w latach 70., w czasach PRL-u. Okazją stały się igrzyska olimpijskie w Moskwie w 1980 (niemal po trzydziestu latach, demokratyczny rząd RP ma obecnie podobne plany związane z Euro 2012...), ale kryzys gospodarczy umożliwił wybudowanie zaledwie krótkiego odcinka Września-Konin, oddanego do użytku gdzieś w połowie lat 80. Sąsiad w bloku otrzymał nawet pamiątkowy medal z tej okazji.

Ireneusz Zjeżdżałka, Gozdowo, 2007

Pięćdziecięciokilometrowy kawałek autostrady stał się wtedy swoistym oknem na świat, ten lepszy. Tak przynajmniej wydawało się dzieciakom, które na poboczu trasy czatowały na pudełka zapałek, cukierki, a nawet gumę do żucia czy Marsa, wyrzucane przez kierowców TIR-ów przez okna ciągników siodłowych które wtedy same wydawały się pochodzić z alternatywnej rzeczywistości. W najgorszym wypadku TIR zatrąbił i znikał, a wraz z nim „egzotyczne” tabliczki rejestracyjne i nalepki B, D, F, NL, które później dziaciaki próbowały rozszyfrowywać przy użyciu atlasów szkolnych. Kierowcom musiało to pewnie podbudowywać dobre samopoczucie -w końcu nie każdego dnia zwyczajny szofer ukazywał komuś świat poprzez uchyloną szybę ciężarówki, nie co dzień stawał się synonimem dobrobytu i cywilizacji.

Ale trasa miała też inny wymiar, jeszcze mniej przyziemny, bo to właśnie tutaj armia usytuowała DOL - drogowy odcinek lotniskowy, który w wypadku wojny przeistoczyć się miał w polowe lotnisko wojskowe. Korzystać z niego miały zastępczo Poznań Krzesiny, Poznań Ławica, Bednary i oczywiście Powidz. Pamiętam kilkukrotne manewry, kiedy to za Dębiną podrywały się do lotu formacje SU-20 i 22 o deltowatch skrzydłach. Opowiadano wtedy o pilotach, którzy dla draki przelatywać mieli pod wiaduktem prowadzącym do Gozdowa, ale nie poznałem nigdy nikogo, kto widziałby te ewolucje na własne oczy. Kilkanaście lat później, podczas wizyty na lotnisku w Powidzu zapytany o spotkania z UFO podczas lotów wyższy rangą oficer odpowiedział: „Gdybym potwierdził takie spotkanie, musiałbym pana zabić”.

sobota, 24 listopada 2007

Stacja paliw

Na drogę prowadzącą do Czerniejewa trafić jest łatwo: z Gnieźnieńskiej, na wysokości mleczarni należy skręcić w lewo i pokonać przejazd kolejowy, na którym wszyscy kierowcy rzucają najgorszymi przekleństwami w kierunku Polskich Kolei Państwowych. Kiedyś przejeżdżało tędy zdecydowanie więcej składów, także długich składów towarowych, wiozących cement i węgiel. Większość kierowców Psary Polskie mija pospiesznie - wrześnianie mówią, że nie lubią „psarusów”, choć nie do końca wiadomo dlaczego. Ponoć podłączają wyloty kanalizacji wprost do zalewu Lipówka, a dało się podsłuchać i taką historię, jakoby nadal przynosili jedzenie oddziałowi wermahtu, który do dziś ukrywa się pod korytem Wrześnicy, tuż obok wiaduktu kolejowego. Po nim przejeżdżają te same składy pociągów...
Dalej, po lewej stronie drogi jest leśniczówka Słomowo. Jako kilkunastolatek zarabiałem tam swego czasu na wakacyjny wyjazd, wyrywając chwasty spomiędzy młodych zasadzeń dębu szypułkowego, odstraszając komary kolejnymi mililitrami płynu „Moskito”, który dostarczał nam starą „damką” leśniczy. Po pokonaniu kolejnego kilometra pojawia się drogowskaz na Marzenin: w prawo. Droga wąska, ale nawierzchnia całkiem porządna, i tak do samej miejscowości, z której pochodzi ponoć Przemysław Cypryański, nazywany przez popularne media „gwiazdą” serialu M jak miłość (skoro to „gwiazda”, to kim zatem była Marylin Monroe?). Poza tym w Marzeninie gra się w szachy, a jakieś 200 metrów za kościołem można skręcić do Kawęczyna...
To przeciętna wieś, zagubiona i nieco zapomniana jak tysiące innych, które po 1989 nagle zostały przeniesione w nową rzeczywistość. Kiedyś wszystko kręciło się wokół PGR-u, dziś wszystko jakoś się kręci samo. Po prostu. Mało kto jednak chciałby tu zamieszkać.
Po prawej stronie drogi, gdy tylko zaczyna się wieś, odnaleźć można jednak element łączący Kawęczyn z odległym światem. To widok, fragment zurbanizowanego krajobrazu ze starą, nieczynną już stacją paliw dla maszyn rolniczych, uprawiających kiedyś ziemie dookoła. Nie przypuszczam, by ktokolwiek kiedyś myślał o wpisaniu jej w pejzaż, decydowały o tym raczej wyłącznie względy pragmatyczne i kwestie bezpieczeństwa (stąd zapewne jej oddalenie od budynków).

Ireneusz Zjeżdżałka, Kawęczyn, 2007

Po wizycie w Kawęczynie wertowałem strony internetowe Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych, a dokładnie działu ilustracji i fotografii, w którym gromadzi się ogromną ilość dokumentów - ponoć samych fotografii jest ok. 12 mln. Znalazłem tam całą masę zdjęć stacji paliw wykonanych m.in. w latach 30. w ramach wielkiego projektu rządowego Farm Security Administration. FSA zatrudniło fotografów, którzy w latach 1935-1944, pod wodzą Roy'a Strykera dokumentowali stan gospodarki i skutki wielkiego kryzysu. Jednym z fotografów był urodzony w 1914 w Saint Paul (Minnesota) John Vachon. Jego fotografia wykonana tuż przed wojną w Maryland wydała mi się znajoma. I nie wiem do teraz czy to jedynie wynik podobieństwa konstrukcji stacji paliw, które w różnych zakątkach świata działają na tych samych zasadach.

John Vachon, Cooperative gas station at Greenbelt, Maryland, 1937

niedziela, 18 listopada 2007

Strefa buforowa w Warszawie

A dziś zapraszam na niedużą wystawę Strefa buforowa, która zostanie otwarta w najbliższy czwartek w Green Gallery w Warszawie i potrwa do 6 grudnia 2007. Poniżej zamieszczam tekst z katalogu wystawy autorstwa Magdaleny Wróblewskiej z Instytutu Historii Sztuki UW, kuratorki tej wystawy oraz kilka fotografii składających się na pokazywany cykl.

Strefa buforowa
Ireneusz Zjeżdżałka jest fotografem, którego interesują oznaki upływającego czasu, rozpad form rzeczywistości, wymuszany najczęściej przez przemiany polityczne i społeczne. W fotografii rejestruje ślady, jakie historia pozostawia w doświadczanej przez nas przestrzeni, przede wszystkim na jej peryferiach. Odwiedza opuszczone domy, stare zakłady przemysłowe, miejsca, które nie pełnią już swych dawnych funkcji. Nie są to jednak sentymentalne widoki malowniczych ruin współczesności, tylko pozornie uwaga fotografa skierowana jest w przeszłość. W rzeczywistości jego prace powstają dla pamięci, która jest istotnym elementem naszej tożsamości indywidualnej i społecznej, a jego zaangażowanie w historię służy analizie współczesności. Prezentując ślady mijającego czasu fotograf stawia ważne pytanie o istotę przemian, których doświadczamy na co dzień.


Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Strefa buforowa, Haidemühl, 2007

Prezentowaną serię fotografii Ireneusz Zjeżdżałka zrealizował podczas pobytu w marcu 2007 roku we wsi Haidemühl, która do niedawna znajdowała się niedaleko Cottbus, w silnie uprzemysłowionym regionie Niemiec. Na tym obszarze znajdowały się liczne odkrywki kopalni węgla brunatnego, podstawowego surowca energetyki dawnej NRD, które obecnie są zalewane i łączone systemem śluz i kanałów. W niedalekiej przyszłości ma tu powstać największy w Europie teren sztucznych akwenów dla potrzeb turystyki wodnej, a cały region przeistoczyć się w atrakcyjny ośrodek rekreacji. Wieś Haidemühl leżała w bezpośrednim sąsiedztwie jednej z zalewanych odkrywek, co niosło ze sobą ryzyko osunięcia się gruntu. Dlatego podjęto decyzję o stworzeniu tu strefy buforowej i przeniesieniu całej miejscowości kilkanaście kilometrów dalej, gdzie od podstaw wybudowano Neu Haidemühl, do której przesiedlono wszystkich mieszkańców. W opuszczonej wsi zostały domy, przedszkole, mały ośrodek sportowy, a w nich wszystkie przedmioty, które dla dawnych mieszkańców okazały się bezwartościowe.


Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Strefa buforowa, Haidemühl, 2007

Ireneusz Zjeżdżałka często w tych obrazach posługuje się poetyką fragmentu, skupiając uwagę na niewielkich wycinkach obszarów przemian i poddając je wnikliwej obserwacji, a następnie rejestrując z niezwykłą dbałością o szczegół. Ciasne kadry, które ukazują małe fragmenty opuszczonej przestrzeni, wywołują niekiedy efekt zmieszania, dezorientacji, nie pozwalając na łatwą i szybką identyfikację przedstawionych przedmiotów. Abstrakcyjne układy fragmentów tapety, majaczące ślady wiszących niegdyś obrazów czy odklejające się od ściany gazetowe fotografie modelek, stają się znaczącymi motywami dopiero po chwili skupienia. Oszczędność i klarowność kadrów, połączone z obsesyjną niemal precyzją, wymuszają na odbiorcy uważną lekturę tych obrazów. Zniszczone przedmioty, banalne rekwizyty, którym nie poświęcamy na ogół uwagi, zyskują walor retoryczny, wokół nich snuje się historia miejsca i jego dawnych mieszkańców, rekonstruowana niepewnie, bo tylko na podstawie śladów. Te zaś niejednokrotnie wskazują na absurdalny czy groteskowy wymiar rzeczywistości odsłanianej w tych niemal onirycznych widokach.Tytułowe pojęcie strefy buforowej ma swoje znaczenie w słowniku nauk politycznych, gdzie określone jest jako obszar pomiędzy stronami potencjalnego konfliktu, teren, który należy rozbroić, wyznaczając martwy pas bezpieczeństwa. Wieś Haidemühl stała się takim obszarem w sensie metaforycznym, jego neutralizacja postępuje w wyniku przemian politycznych i społecznych. Fotografowi udało się utrwalić moment przejściowy, kiedy budynki i przedmioty zostały już porzucone i pozbawione swych znaczeń i funkcji, ale ciągle jeszcze trwają na swoich dawnych miejscach. Na ten obszar rzeczywisty nakłada się przestrzeń fotografii, która staje się szczególnym miejscem pamięci, gdzie proces neutralizacji na zawsze został zatrzymany.

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Strefa buforowa, Haidemühl, 2007

piątek, 16 listopada 2007

Druga aukcja fotografii

Portal o rynku sztuki w Polsce Artinfo.pl oraz dom aukcyjny Rempex uparcie próbują rozruszać, wciąż raczkujący, rynek handlu polską fotografią. Ta determinacja powinna cieszyć, choć na razie efekty nie są jeszcze tak spektakularne, jakby tego oczekiwali twórcy. W ubiegły wtorek otwarto na Senatorskiej 11 w Warszawie przedaukcyjną wystawę Polska Fotografia Kolekcjonerska 2. Sama aukcja odbędzie się w Rempexie 28 listopada o godz. 17.00. Organizatorzy sukcesu upatrują w stosunkowo niskich cenach prac polskich twórców, a także w tym, że od kilu lat daje się obserwować dość spore zainteresowanie samą fotografią. Czy to rzeczywiście odpowiedni moment, by kolekcjonerzy zaczęli inwestować także w fotografię?
Podczas pierwszej edycji aukcji kilkadziesiąt prac znalazło swych nabywców, choć wiele z nich nie przekroczyło ceny wywoławczej, a część wylicytowano poniżej jej. Bardzo zróżnicowane były ceny fotografii wystawionych na sprzedaż, wahające się od kilkuset, aż do 80.000 złotych (niesprzedana praca Lady Teresy Murak). Dla przydkładu praca Groszowice, 2000 Sławoja Dubiela została sprzedana za 800 zł (cena wywoławcza 800 zł), fotografia Andrzeja Świetlika Wsioryba, 2002 za 2200 zł (cena wywoławcza 2200zł) zaś fotoobiekt Krzysztofa Cichosza Chaplin - z cyklu W hołdzie kinu, 1998 poszedł za 5500 zł (cena wywoławcza 6300 zł).

Sławoj Dubiel, Groszowice, 2002


Efekty drugiej aukcji poznamy niebawem, ale trzeba przyznać, że swoisty "boom" chyba rzeczywiście istnieje - wystarczy policzyć ilość powstałych w ostatnich latach szkół fotograficznych, czy choćby liczbę festiwali. Tu bez wątpienia sadowimy się w czołówce europejskiej, choć większość wystaw czy imprez o charakterze festiwalowym znacznie odstaje od europejskich odpowiedników poziomem merytorycznym. Odnieść można wrażenie, że nie tyle organizowane są one dla samej fotografii, co dla rozgłosu medialnego. A to już powód do niepokoju i głębszego zastanowienia nad sensem tak organizowania tak licznych imprez. Do niedawna liczące się festiwale miały miejsce jedynie w Łodzi, Poznaniu i Krakowie, ale jeśli tempo ilościowego wzrostu nadal będzie się utrzymywać, to za 2-3 lata niemal każde większe polskie miasto "wzbogaci" się o tego typu imprezę. Póki co festiwale swoje mają jeszcze m.in.: Sopot, Warszawa, Szczecin, Gliwice, Bielsko-Biała, Wrocław (kolejność przypadkowa). Jak to się przekłada na postrzeganie polskiej fotografii w świecie? Na razie chyba nijak, bo do tej pory udział naszych fotografów w podobnych imprezach za granicą jest incydentalny.

Póki co czekamy na wyniki drugiej aukcji w Warszawie
http://www.artinfo.pl/?pid=events&sp=list&id=8305&lng=1

czwartek, 15 listopada 2007

Bez opisu tym razem

Najpierw Archaeopteryx, a poniżej Columba livia (Poznań, 2002, z cyklu Sedymentacja). Bez opisu tym razem.


środa, 14 listopada 2007

Mała Galeria a sprawa wrzesińska

Kilka dni temu burmistrz Wrześni zapowiedział chęć likwidacji Wrzesińskiego Ośrodka Kultury, instytucji dla mnie w zasadzie obojętnej, bo bywałem w niej całkowicie sporadycznie. Od lat zresztą, gdyż nigdy nie udało mi się odnaleźć klarownego programu kolejnych dyrektorów WOK-u, którzy skupiali się, zwłaszcza w latach ostatnich, wyłącznie na muzyce. Muzyce popularnej w dodatku. Kultura w dwudziestokilkutysięcznym mieście nigdy nie będzie traktowana priorytetowo, zresztą nie liczyłbym nawet na zrozumienie elementarnych wartości jakie może ona za sobą nieść, bo od kiedy sięgam pamięcią tego zrozumienia nie było. I nie ma tu na myśli jedynie notabli czy kierowników jednostek podległych urzędom, bo sam problem jest bardziej złożony, choć właśnie na nich spoczywa w głównej mierze odpowiedzialność za obecny stan rzeczy. Niestety zły, by nie rzec fatalny. Od lat pokutuje wciąż ten sam problem - z punktu widzenia tak niewielkiego miasta, kultura jawi się jako coś abstrakcyjnego i nierealnego (czy potrzebnego?), a odpowiadać musi masowym gustom. Indywidualny (mało liczny) odbiorca postawiony jest w zasadzie bez alternatywy - albo łyknie to, co się serwuje wszystkim, albo omijać będzie wszelkie propozycje jak zdechłego psa.
Pomysł daleko idącej reorganizacji WOK-u i poddanie go pod kuratelę ratusza nie jest szczęśliwy. Przede wszystkim kultura, w szczątkowej swej formie, zostanie podporządkowana jeszcze mocniej interesom politycznym włodarzy, a przecież tylko pełna wolność gwarantuje jej rozwój. Źle się dzieje, że niezadowolenie z pracy obecnej dyrekcji nie idzie w parze ze zmianami personalnymi - każda taka instytucja wymaga wizji kreatywnego kierownika czy zespołu, a nie pompowania coraz większych sum (usprawiedliwiane braku pomysłów w stylu "nie mamy za co działać"), bo te można przejeść w każdej ilości. Innymi słowy, lepiej zbudować solidny zespół, który przez okres 2-3 lat będzie potrafił zbudować sensowny plan i konkretną wizję miejsca tzw. kultury.
Ciekawym zbiegiem okoliczności w tym samym czasie w "Zuju" (CSW "Zamek Ujazdowski", 28.09-18.11.2007) trwa wystawa Czas zapamiętany. Mała Galeria 1977-2006 poświęcona trzydziestoletniej działalności jednej z najważniejszych galerii fotografii w naszym kraju, ze znakomitą lokalizacją przy Placu Zamkowym w Warszawie. W ciągu całego tego okresu, kilkakrotnie jej działalność próbował zakwestionować Związek Polskich Artystów Fotografików (!), by ostatecznie w 2006 pozbyć się jej kierownika Marka Grygiela i galerię przejąć. Na bazie ogromnego i ważnego dorobku powstała więc galeria o amatorskim charakterze i bez wyraźnego programu, szukająca nieco na oślep nowych autorów - obecna kuratorka Galerii Obok ZPAF (nowa nazwa wskazuje na zepchnięcie na margines?) w 2007 w próbowała poszukiwać wystaw ogłaszając konkurs. Z miejsca okupowanego przez poszukiwania i nowatorskie rozwiązania w obrębie fotograficznego medium, otrzymaliśmy galerię dla - w większości - świeżo upieczonych absolwentów szkół fotograficznych. Zamiast intrygujących realizacji, prace licencjackie. Studentom miejsce wystawiennicze jest potrzebne, ale dlaczego akurat to? I czy faktycznie czyjeś ambicje musiały doprowadzić do tego, że polska fotografia straciła ważny przyczółek w walce o swoje miejsce w świecie (Mała Galeria współpracowała z wieloma ośrodkami zagranicą)?
Czy sytuacja z Małą nie powtórzy się we Wrześni? Rzecz jasna to inny wymiar, inne przełożenie. Obawiam się jednak, że nowa wizja kultury przełoży się na spłaszczenie jej roli jeszcze bardziej.

poniedziałek, 12 listopada 2007

Polska fotografia w świecie

Dziś trafił w me ręce potężny katalog wystawy Foto. Modernity in Central Europe, 1918-1945 (kurator: Matthew S. Witkowski z National Gallery of Art w Waszyngtonie), w którym na 278 stronach znalazło się ponad 250 reprodukcji fotografii. Obok dobrze już wcześniej opracowanej i rozpoznawalnej fotografii czeskiej, niemieckiej czy rosyjskiej, na wystawie ukazano całkiem pokaźny zbiór polskich twórców. Znaleźli się tam m.in.: Antoni Wieczorek, Stanisław Ignacy Witkiewicz, Stefan Themerson, Teresa Żarnower, Władysław Strzemiński, Witold Romer, Kazimierz Podsadecki, Kazimierz Lelewicz, Aleksander Krzywobłocki, Karol Hiller, Jerzy Janisch, Edward Hartwig, Mieczysław Choynowski, Jan Bułhak, Janusz Maria Brzeski, Władysław Bednarczuk i Mieczysław Szczuka, którego kolaż Dymy nad miastem (c. 1926) znalazła się na 4 stronie okładki (I strona poniżej) katalogu.


Trzeba przyznać, że umieszczenie naszych artystów w tak dużej i ważnej ekspozycji, pokazywanej w prestiżowych instytucjach (niebawem z USA przywędruje do Europy), dobrze rokuje dla wypracowania należnej pozycji polskiej fotografii, która do tej pory pojawiała się w opracowaniach historycznych jedynie incydentalnie i reprezentowana była przez pojedyncze prace. Warto w tym miejscu nadmienić, że zaledwie rok wcześniej pokazano w Japonii dużą wystawę 100 lat polskiej fotografii z kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi (The Shoto Museum of Art, Tokio, 25.06-27.08.2006 i Niigata City Art Museum, Niigata, 01.09-22.10.2006, kurator: Krzysztof Jurecki) - przy jej okazji powstał także obszerny i dobrze opracowany katalog, oczywiście w wersji japońsko-angielski. Miejmy nadzieję, że to dopiero początek budzącego się wreszcie zainteresowania polską fotografią.


Foto. Modernity in Central Europe, 1918-1945: National Gallery of Art, Waszyngton, (10.06-03.09, 2007); Solomon R. Guggenheim Museum, Nowy Jork (05.10.2007-02.01.2008); Milwaukee Art Museum (09.02-04.05.2008); Scottish National Gallery of Modern Art, Edynburg (07.06-31.08.2008).

niedziela, 11 listopada 2007

Zapowiedź pamięci

Dziś patriotycznie, wiadomo, choć dziś różnie z tym u nas bywa...

Fotografia doskonale potrafi przywoływać miniony czas, dlatego jest tak ważnym narzędziem badawczym historii. Ale też jest dla nas przywoływaniem myśli, emocji i osobistych wspomnień, które w każdym generuje całkiem osobno. Patrzymy na jedną fotografię, ale rodzi się w nas całe mnóstwo różnych odczuć.
"Fotografie są reliktami przeszłości, śladami tego, co się wydarzyło. Jeśli żyjący podejmą wątek przeszłości, jeśli przeszłość stanie się integralną częścią rozwoju ludzi, którzy tworzą swoją własną historię, wówczas fotografie wymagać będą żywego kontekstu, będą trwale obecne w czasie, a nie jedynie utrwaloną chwilą. Możliwe, że fotografia jest zapowiedzią pamięci ludzkiej, którą można w przyszłości socjologicznie i politycznie osiągnąć". (John Berger, O patrzeniu, Fundacja Aletheia, Warszawa, 1999, przekład Sławomir Sikora).

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Sedymentacja, Poznań, 2002

sobota, 10 listopada 2007

Który to etap życia?

Niejako rozwinięcie poprzednio wpisu, a jednocześnie myśl, która oddaje dość dobrze mój stosunek do fotografii miejsca, odnaleźć można w katalogu wystawy Nowi Dokumentaliści stworzonej przez Adama Mazura (Centrum Sztuki Współczesnej "Zamek Ujazdowski", Warszawa, 13.06-30.08.2006).
"Z kolei Września w Atlasie mojego miasta Zjeżdżałki to suma małych oczarowań, prywatna topografia miasta. Nie aspiruje do obrazu, który ma stwarzać pozór obiektywności - »tak tam jest« - jaki lubią przewodniki i albumy turystyczne. Funkcjonuje zresztą w innej przestrzeni, galeryjno-artystycznej, gdzie poszukuje się raczej indywidualności. Atlas jest czymś w rodzaju wyznania i wezwania do własnej recepcji, a także działaniem na rzecz miejsca rodzinnego".
Przytoczone powyżej słowa Karoliny Lewandowskiej (tekst w katalogu nos tytuł Fotografia ojczysta i nowi dokumentaliści) zwraca uwagę na subiektywność wyborów. Wydaje się, że aby trwać przy swoim kierunku poszukiwań, należy wyrobić w sobie nawyk do umiejętnego odrzucania sugestii i innych opinii, choć nie znaczy to jednak, że należy się od nich całkowicie odwrócić. Mam na myśli raczej to, by z konsekwencją dokonywać rejestracji według ustalonego wcześniej klucza. Fotografia przecież powstaje w nas, potem następuje już tylko rodzaj fizycznej pracy.
Proces ten rozwija się i ewoluuje w czasie ze zmiennym natężeniem, zależnym od wielu czynników, głównie związanych z naszą kondycją. "Zdjęcie przedstawiające kruszące się ściany, nie jest bardziej rzeczywiste od konwencjonalnego widoku polskiej ulicy, lecz niemal namacalne wzajemnie oddziaływanie bliskiej perspektywy z wzorami , które powstały w wyniku zniszczenia nasuwa się pytanie: na jakim etapie życia ulicy powinniśmy się zatrzymać w poszukiwaniu rzeczywistości?" (Benjamin Cope, Czyja rzeczywistość?, katalog wystawy Efekt rzeczywistości. Fotografia i wideo z Polski, Narodowa Galeria Sztuki Zachęta, Warszawa, 23.02-01.04.2007). Zdjęcie to zamieszczam poniżej...



Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Mały atlas mojego miasta, 1999-2001