niedziela, 30 grudnia 2007

Na 2008

życzenia najlepszego


ode mnie

od Waldemara Frąckiewicza od Beate Cegielskiej (Galeria Image, Aarhus) - z otwarcia festiwalu Lianzhou

od Krzysztofa Candrowicza (Fotofestiwal, Łódź)

od Konrada Kuzyszyna

od Charlote Gohs (FotoFluss, A)

od Jiří Šiguta (CZ)

od Sławoja Dubiela

od Izy Wojciechowskiej (Green Gallery)

od Lecha Szymanowskiego

od Illésa Barny (Budapeszt)

od Janusza Nowackiego

od Andrzeja Jerzego Lecha

od Tomka Ferenca

od Illi Pavlova (Charków)


od Jaroslava Malika (Ostrava)

od Uladzimira Parfianoka (Mińsk)

Galeria po polsku

W poznańskim wydaniu „Gazety Wyborczej” (28.12.2007) przeczytałem o planach wyburzenia Galerii MM i ogłoszeniu konkursu na projekt nowego budynku, który miałby stanąć na jej miejscu. Pierwsza reakcja to zdziwienie - galeria MM istnieje zaledwie od dwóch lat (o ile mnie pamięć nie myli), ale po kilku zdaniach artykułu okazało się, że chodzi o galerię handlową, a nie tą z ulicy Piekary, gdzie pokazuje się fotografię - ostatnio okropnego Andrzeja Dragana...
Polska jest specyficznym krajem, pełnym idiotyzmów, coraz trudniej zrozumiałym dla „rdzennych” jego mieszkańcom. Wysiadając np. z pociągu w Krakowie trafiamy wprost do Galerii Krakowskiej - giganta, na oko podobnego wielkością do poznańskiego Starego Browaru, a chyba jeszcze większego. Nawet w naszej prowincjonalnej Wrześni mieliśmy do niedawna galerię na ul. Laskowskiego (świeczki, bibeloty, kadzidełka), więc nawet waląc do miasta z siatką na zakupy odwiedzamy przybytki specyficznie rozumianej kultury, która przeniosła się do centrów handlowych i przerzuciła na konsumowanie rzeczy ładnych, a najlepiej markowych.
Czy chodzi pan do galerii? Co tydzień, proszę pana...

sobota, 29 grudnia 2007

Jeszcze słowo do roku 1969

Po napisaniu poprzedniego posta umyłem samochód, zamarynowałem 1,2 kg schabu na jutrzejszy obiad (pieczeń z boczkiem wędzonym i pieczonymi ziemniakami w mundurkach), po czy w ramach zasłużonego oddechu nalałem sobie szklankę szkockiego VAT-a 69 (przed świętami w Auchan w Poznaniu żenili to po 29,90 zł za zerosiedem litra) i tak przygotowany usiadłem w fotelu i z słuchawkami na uszach włożyłem do odtwarzacza CD z zapisem Concerto for cello and orchestra Witolda Lutosławskiego w wykonaniu Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach pod dyrekcją Antoniego Wita. Na wiolonczeli grał Andrzej Bauer. Muzyka Lutosławskiego zawsze sprawia, że czuję się mały, a słowo pokora nabiera właściwego wydźwięku. To dobra terapia dla każdego, komu do głowy przyjdzie myśl, że już coś osiągnął...
Nie ma chyba bardziej przejmującego i niepokojącego utworu, jak ten koncert wiolonczelowy, szczególnie w jego ostatniej fazie. I choć trwa to zaledwie 23 minut i 36 sekund, to dawka emocji jest zdecydowanie wystarczająca. Słychać nie tylko przeciąganie palców po strunach, ale też sposób oddechu wiolonczelisty. Tak przynajmniej mi się wydaje. Zawsze gra na instrumentach smyczkowych kojarzyła mi się w jakiś sposób z fotografią - tu nie ma progów, więc skala tonalna bez wyraźnych przejść (jak w tradycyjnej fotografii czarno-białej, bo cyfrowa technika wprowadza już bardzo wąskie jej ograniczenia, podobnie jak np. gitara poprzez progi na gryfie - nie daje nic pomiędzy) daje niemal nieskończoną ilość kombinacji. Bo czy skrzypek zawsze trafia dokładnie w to samo miejsce grając ten sam dźwięk? Ciekawym trafem okazało się, że właśnie ten utwór został napisany w latach 1969-1970, czyli dokładnie wtedy, gdy na rynek weszła opisywana w poprzednim poście książka. Przypadkowe zderzenie, całkowicie - a może i nie?

Świąteczne porządki?

Porządki na półce, jak porządkowanie w ogóle, to sprawa męcząca i niezmiernie nudna. Z tego też powodu sprzątanie nie należy do moich ulubionych form spędzania czasu, wolnego. Niemniej przywracanie jakiegoś tam ładu w księgozbiorze ma jedną zasadniczą zaletę - można bowiem wyłuskać całkiem ciekawe i zaskakujące pozycje. I mnie się udało kilka dni temu, gdyż odnalazłem niewielkich rozmiarów album o dość ciekawych rozwiązaniach graficznych autorstwa Krzysztofa Dobrowolskiego. Chciałoby się krzyczeć wydało w maju 1969 roku w nakładzie 13.750 egzemplarzy Wydawnictwo Harcerskie z Warszawy, wydawca m.in. komiksów o Tytusie, Romku i Atomku. Ale odnaleziona przeze mnie pozycja jest zdecydowanie bardziej poważana i w swej wymowie ma dokopać Stanom Zjednoczonym, odpowiedzialnym za wojnę w Wietnamie. Konflikt militarny pomiędzy proklamowaną w 1945 przez Ho chi Minha (nawiasem mówiąc patrona Technikum Geodezyjno-Drogowego w Poznaniu, do którego uczęszczałem) Demokratyczną Republiką Wietnamu, wspieraną przez ZSRR i Chiny a Stanami Zjednoczonymi i kilkoma ich sojusznikami trwał od 1957, aż do 1975 roku, ale kulminacyjnymi okazały się być dwa momenty. Pierwszy to operacja Rolling Thunder, w której Amerykanie używali samolotów F-4 Phantom (na wyklejce albumu wykorzystano fotografię formacji samolotów F-105 Thunderchief, także używanych w tej operacji), bombowców B-52, a podczas nalotów dywanowych słynnego napalmu i substancji toksycznej Agent Orange. Ale to ofensywa Ten z 1968 roku okazała się przesądzająca o losach wojny i choć Vietcong, mimo wsparcia i zaopatrzenia w samoloty MIG-17, MIG-21 i czołgi T-55 nie odniósł militarnego zwycięstwa, to zdobył przewagę psychologiczną - opinia publiczna w USA zobaczyła, że prognozy i relacje z dotychczasowego przebiegu inwazji były zbyt optymistyczne i zafałszowane.
Sprawa Wietnamu była głośna przede wszystkim jednak ze względu na zbrodnie popełniane na ludności cywilnej, zwłaszcza na dzieciach i kobietach, jak choćby masakra we wsi My Lai.
Relacje prasowa, fragmenty opowieści świadków i poezja dedykowana wydarzeniom tej wojny wzbogaca fotografie zamieszczone w książce, a pochodzące (według danych ze stopki redakcyjnej) z archiwów Ambasady DRW w Polsce, Przedstawicielstwa Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego w Polsce, CAF czy Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie. Część fotografii to ewidentne montaże, w innych wykorzystuje się kontrast pomiędzy obrazem negatywowym i pozytywowym, czasem reprodukcje w czerwonej barwie (ten kolor zawsze kojarzony bywa z dramatycznymi wydarzeniami, przestępstwem i przemocą), albo też na czarnym tle, a zgrafizowanie obrazów, by podkreślić (dosłownie) psychiczne cierpienie. Oczywisty propagandowy wydźwięk mają też zestawienia fotografii dzieci w okopach i na tle ruin ze zdjęciami ich codziennego życia, jak nauka w szkole czy zwykła zabawa.
„Amerykanie, Amerykanie! Powiadam wam: na usprawiedliwienie trzeba będzie czegoś więcej niż łez, a wyście przebrali miarę wszystkiego, nawet nieszczęścia.” - Jean Marcenac, Południe nad Oklahomą (fragment), tłum. Julian Rogoziński.


Wszystkie reprodukcje i cytaty pochodzą z książki Chciałoby się krzyczeć, Wydawnictwo Harcerskie, Warszawa, 1969

niedziela, 16 grudnia 2007

Kompleks wrzesiński

Z punktu widzenia Wrześni świat wciąż wydaje się być niemożliwy do ogarnięcia: jest wielki i odległy, a co gorsza również niedostępny. Chodzi oczywiście o ten wielki świat: poznański, krakowski, o warszawskim już nie wspominając - gdzie człowiek żyje zupełnie innym tempem i na zupełnie innych zasadach. Podobno...
Już samo to powoduje, że ludzie z równoległego świata są dla wrześnian namiastką lepszego i nie można dla nich stosować tej samej miary. Wiadomo przecież, że autor z Warszawy, to autor lepszy niż twórca z Wrześni.
I właśnie otwarła się kolejna wystawa w Muzeum Regionalnym we Wrześni. Tym razem Kameralno Tomasza Siwińskiego - malarstwo i rysunek, jak głosi zaproszenie, które w żaden sposób nie jest w stanie przekonać do odwiedzin wystawy, choć pewnie i tak to uczynię z czystej ciekawości. Nie twierdzę tu, że to zła czy dobra wystawa. Nie podejmę się przecież oceny bez zapoznania się z prezentowaną na niej twórczością, choć zamieszczona na zaproszeniu grafika robi wrażenie miałkości podejmowanych tematów - raczej zabawy samą techniką, a te zupełnie mnie nie bawią. Sztuka nie może przecież sprowadzać się do prostych zabiegów estetycznych, podobnie jak poezja to nie opis kropel rosy na trawie. To, że coś jest „ładne” czy skomplikowane (w procesie powstawania), nie oznacza od razu, że sztuką jest.
Uderzyło mnie coś innego, czego nie spotykam na informacjach o innych wystawach z tego lepszego świata. Otóż na zaproszeniu, pod nazwiskiem autora, w nawiasie napisano „Prof. ASP w Poznaniu”. By nikt nie miał wątpliwości, że obcuje z prawdziwą sztuką...

sobota, 15 grudnia 2007

10 projektów z 400

Ponad 400 projektów zostało zgłoszonych do programu otwartego łódzkiego FotoFestiwalu, który rozpocznie się w maju 2008. Wczoraj trójka recenzentów (Adam Mazur z CSW „Zamek Ujazdowski” w Warszawie, Krzysztof Candrowicz - dyrektor festiwalu i ja, prowincjusz) zdołała się uporać z kłopotliwym zadaniem wyłuskania z tej masy zaledwie 10 najlepszych propozycji, które zostaną pokazane w przestrzeniach Fundacji Edukacji Wizualnej. Poziom nadesłanych zestawów okazał się zdecydowanie wyższy od tego z poprzedniej edycji, co podkreślili jednogłośnie oceniający. Dominowały zgłoszenia z Europy, ale sporo prac nadesłano z USA, a byli też reprezentacji takich krajów jak Chiny, Singapur, Australia, Syria czy Brazylia.
Nie było tym razem wielu tworzących duetów, za to pojawiły się gotowe projekty kuratorskie, będące w zasadzie już przygotowanymi wystawami zbiorowymi. Pewnym novum okazał się powrót „tradycyjnego” tematu, jakim jest pejzaż (nadesłano kilka niezłych krajobrazowych zestawów), oraz tematyka „zwierzęca”, reprezentowana jeszcze liczniej. Niestety coraz silniej uwidacznia się problem zagubienia indywidualności - cała masa twórców, szczególnie młodego pokolenia, wybiera stylistykę dobrze już sprawdzoną w realiach obiegu galeryjnego i obrotu rynkowego. Stąd cała masa rzeczy osadzonych we współczesnej estetyce, pełniej koloru, nawiązującej do fotografii amatorskiej, dotykających problemów w sposób powierzchowny i często mało czytelny. Inni jeszcze zapożyczają nie tylko technikę, ale wręcz sposób postrzegania rzeczywistości od swoich „wzorców” - i tak otrzymujemy kolejne wcielenia Ackermana, Petersena czy Pospěcha, a prace wywołują wrażenie zadanych tematów realizowanych w szkołach czy w trakcie warsztatów. Ciągle też nie ustępuje fascynacja fotograficznych filozofii w stylu „lomografii” czy aparatu Holga... i plaga ta dotyka wszystkich szerokości geograficznych.
Nie mniej wybrane projekty do programu otwartego zdecydowanie odcinają się od powyższych (zgubnych) tendencji i jako całość powinny budować interesujący obraz współczesnej młodej fotografii, która wciąż jest zjawiskiem bardzo różnorodnym, a pewne stylistyki wywodzą się z tradycji poszczególnych krajów. I to daje się dostrzec.


Więcej informacji niebawem na stronie http://www.fotofestiwal.com/


Ponad 400 aplikacji...

...i trzech recenzentów: K.Candrowicz, A. Mazur i ja

poniedziałek, 10 grudnia 2007

Światła fary (wrzesińskiej)

Ireneusz Zjeżdżałka, z cyklu Światła fary, 2007

Pół godziny temu rozpoczął się druk niedużego tomu Światła fary, produktu zdecydowanie lokalnego, zawierającego ok. 40 fotografii wykonanych w tym roku we wnętrzach kościoła farnego. Rzecz może nie jest szczególnie istotnym dziełem, ale wyrosła z przekonania o konieczności dokumentowania współczesnego obrazu naszego miasta i rozpoczyna, równolegle z tomem o parku Piłsudskiego autorstwa Waldka Śliwczyńskiego, serię Album wrzesiński, która w założeniu składać się będzie z niewielkich wydawnictw poświęconych kolejnym tematom i miejscom. Póki co: wstęp (w wersji polskiej i angielskiej) Krzysztofa Grzechowiaka, format 20x23 cm, objętość 52 strony, nakład 500 sztuk.

A tak to powstaje (mniej więcej):


niedziela, 9 grudnia 2007

Lata walki Sasnala



Wczorajsza wizyta w „Zachęcie”, gdzie obecnie prezentowana jest wystawa Lata Walki Wilhelma Sasnala (27.11.2007–02.03.2008), po raz kolejny uświadomiła mi fakt, że młoda polska fotografia (poza nielicznymi przypadkami) wciąż boryka się ze sporymi problemami w opisie naszej współczesnej rzeczywistości. Malarstwo wydaje się tu być o kilka kroków do przodu. Podczas gdy fotografowie oddają się zabawom w „lomografię”, wydumanym inscenizacjom, odkrywaniu możliwości programu photoshop CS2 czy magii wykrzywionych obrazów z kamery otworkowej, malarze spokojnie wchodzą w naszą mentalność, ukazują uwikłanie w obecne problemy i systemy manipulacji czy uświadamiają nam to, w jak bardzo zmienia się nasze postrzeganie rzeczywistości i nasz stosunek do niej. A wydawało by się, że to właśnie fotografia, jako mechaniczne medium rejestracji, powinno być predysponowane do jej interpretacji...
Wystawę oglądałem starając się odrzucić całą wiedzę o rynkowych sukcesach Sasnala, który w ubiegłym roku otrzymał najbardziej prestiżową europejską nagrodą artystyczną The Vincent Award, a jego Samoloty (2001) zostały niedawno sprzedane w Christie's za 396 tys. dolarów, co jest najwyższą kwotą za współczesny polski obraz. To zapewne jeden z powodów, dla których ludzie masowo odwiedzają tę wystawę - przy okazji warto podłsuchać opinie publiczności, zazwyczaj pełne rozczarowania i niezrozumienia.
Przyznam że starałem się. Moje zrozumienie dla takiego malarstwa bierze się po części nie tylko stąd, że należymy do tego samego rocznika (1972), choć zapewne ma to znaczenie, bo (jak przypuszczam) wyrastaliśmy w podobnym klimacie i w podobnym otoczeniu (muzyka, filmy, czasy). Jednak najważniejsza okazuje się być stylistyka obrazów Sasnala, choć na wystawie, gdzie pokazano 40 obrazów z okresu ostatnich kilku lat, jest ona bardzo zróżnicowana. Siłą rzeczy najciekawsze dla mnie są te obrazy, które przypisane zostały rzeczywistości i utrzymane zostały w „fotograficznej” stylistyce, czy wręcz powstały na podstawie fotografii, jak choćby obrazy z serii Metinides (inspiracją były zdjęcia meksykańskiego fotografa Enrique Metinidesa, który dokumentował wypadki) czy seria Mościce, przedstawiające zakłady azotowe w Tarnowie-Mościcach (na podstawie zdjęć z książki o Mościcach). Jest też jeden, szczególnie mi bliski obraz ukazujący wnętrze mieszkanie w willi na warszawskiej Ochocie, wybudowanej pod koniec lat 40. Ale to już wynik mojej słabości do pustych wnętrz i nagromadzonych w nich historii...

Wilhelm Sasnal, Bez tytułu (1948), 2005, olej na płótnie 55x70 cm

Poniżej pozwoliłem sobie zamieścić kilka ze 105 komentarzy, jakie ukazały się na stronie internetowej „Gazety Wyborczej” pod tekstem Płonące bałwany Wilhelma Sasnala autorstwa Doroty Jareckiej (GW, 28.11.2007). Pisownia oryginalna.

Ogladalem. To sa wyjatkowe GNIOTY! Boze, jak latwo mozna ludzi oglupic!

Jakieś zdolności plastyczne to Krasnal niewątpliwie ma, co już jest rzadkością i wielkim atutem na tle tzw. „sztuki” współczesnej. Widać że chciałby zostać drugim Hasiorem i jest na dobrej drodze. A czy mu się uda? To już nie zależy od talentu ale od mody, gustów i guścików oraz łaski pańskiej co na pstrym koniu jeżdzi.

Cieszę się, jeżeli już za życia artysta sprzedaje obrazy. Ja jestem zwyczajnym odbiorcą sztuki. Albo coś mi się podoba, albo nie! W moim odbiorze estetycznym dzieła pana Sasnala są okropne!!! Za darmo nie chciałabym ich mieć w domu na ścianie!

Co to za jeden ten cały Krasnal? I po co tyle szumu wokół niego?

Ktoś powiedział ,że geniusz tkwi w prostocie - a to co robią „sasnale”,to jest zwykły bełkot, który opiewa jedynie świat tzw. sztuki, okupowany przez paranoików-którym-się-za-dużo-wydaje, mających wreszcie swój własny świat i przekonujących siebie nawzajem, że są wyjątkowi do kwadratu, podczass gdy są co najwyżej żałośni i komiczni.

Nie wiem ,jak można być tak bezkrytycznym, by kierować się ślepą zupełnie modą. Sasnal to gnioty, z najniższej półki.

... sztuka zdechła. A Sasnal to kolejny nudny przykład, jak podrzędną prostytutką „artysta” być musi, co by go docenili. Sasnal maluje jak wyjątkowo mierny absolwent gimnazjum zdający egzamin praktyczny do liceum plastycznego. Cóż za śmierć sztuce niegodną zadano.

Gratuluje!!! Malarstwo!!!

środa, 5 grudnia 2007

niedziela, 2 grudnia 2007

Mikuszewo 2001-2007

Mikuszewo leży na skrzyżowaniu czterech dróg: z Czeszewa, Nowej Wsi, Miłosławia i Pyzdr. Mieszka tu pewnie nie więcej niż 300 osób i może trzy razy tyle gęsi, które wypasane na polu (przy drodze do Nowej Wsi) wyglądają z daleka jak ruchomy jęzor lodu. Z lodem mają tylko tyle wspólnego, że plejstocen zakończył się tutaj jakieś 12 tysięcy lat temu. Po ustąpieniu lądolodu czas zdaje się wciąż płynąć tym samym tempem, ledwie zauważalnym. By to dostrzec lepiej, trzeba się wybrać się 5 km na południe, gdzie już wyraźnie płynie Warta, a w dni powszednie (w niedziele tylko do 14.00) także prom.
Czas najwyraźniej ominął także kwestię wiary – kościół nie został tu nigdy dokończony. Postawiono co prawda mury z czerwonej cegły, a nawet przywieziono betonowego Chrystusa, który teraz leży w wysokiej trawie, obok południowej ściany „kościoła”. Życiem tętni za to mała knajpa na skrzyżowaniu – wewnątrz jest coś w rodzaju małej sceny (czyżby kiedyś miały tu miejsce występy?), a w barze sprzedawane jest piwo z kija i butelkowe, w „bączkach”, takich małych pękatych flaszkach, jak kiedyś np. Special. Bączki mają tę zaletę, że zanim płyn zdąży się ogrzać, to już go nie ma. Poza tym zawsze można wypić osiem czy dziesięć piw – a to brzmi zdecydowanie lepiej niż pięć razy zeropięć litra.

Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001

W 2001 zrobiłem tu dwie fotografie w starej, na pierwszy rzut oka całkowicie opuszczonej chacie, do której przylegały dwa budynki gospodarcze. W rzeczywistości opuszczona była w 90 procentach. Wraz z Benkiem, ówczesnym szefem polsko-niemieckiego domu spotkań w Mikuszewie, wybraliśmy się sprawdzić stan zdrowia właściciela. Wcześniej bowiem ktoś przyniósł informację, że mieszka tam samotny mężczyzna, którego od wielu dni we wsi nie widziano. Zakupiliśmy zatem chleb, jakiś sok, grejpfruta i kilka cytryn. Staliśmy z tymi cytrynami przed chatą dobrych kilka minut i nic. Po czwartej próbie nawiązania kontaktu otworzyło się okno, ale nie chaty, tylko połączonej z nią stodoły - wejście do domu prowadziło właśnie przez zabudowania gospodarcze. Człowiek miał co prawda prąd i telefon (w razie nagłego wypadku), do tego stary czarno-biały telewizor (nie wiem czy działający), za to zajmował tylko jedną izbę bez bieżącej wody – przerobioną odpowiednio kuchnię. Z rzeczy przyniesionych przez nas przyjął tylko chleb. Reszta wydała mu się obca, szczególnie grejpfrut i sok w kartonie: „Do picia to ja mam Panie wodę, o tu, w wiadrze”. Pokazał nam koszmarnie opuchniętą prawą nogę – gdzieś na wysokości koski zaczynała się bulwa sięgająca do kolana. Dzwonił z tego telefonu (w razie nagłego wypadku), ale bez skutku, bo ośrodek zdrowia kazał mu się doczłapać o własnych siłach. A tych wystarczało ledwo na to, by zwlec się z łóżka-legowiska, rozkopanego pod własnoręcznie namalowaną makatką z czerwonym kapturkiem. Całość w szarych odcieniach. Na drugi dzień samochód z domu spotkań odstawił właściciela podupadłego gospodarstwa do ośrodka zdrowia, gdzie został od razu zatrzymany i skierowany dalej. Nie trudno było wywnioskować, że coś nie gra z tą nogą...

Ireneusz Zjeżdżałka, Mikuszewo, 2001

Dziś przejeżdżałem obok tej samej chaty. Jest całkiem pusta, ma powybijane szyby w oknach i nieco zdewastowane wnętrze – nie cierpię ludzi, którzy bezmyślnie niszczą opuszczone budynki. Na oknie wciąż jeszcze stoją sztuczne tulipany i buteleczki po lekarstwach. Teraz będę szukać wolnego czasu, by wrócić do tego domu po kolejną fotografię, po kolejny fragment historii. Trochę też już mojej.